Antyciała

Autor: Andrzej Skworz
źródło: PRESS Numer 2 (121)
data publikacji: 2006-03-14
——————————————————————–

Ile zaproszeń na spotkania i wykłady otrzymuje Pan co dnia?

W grudniu było tego po dwadzieścia kilka dziennie. Przychodzi ich mnóstwo, więc gdybym przyjmował te zaproszenia, mógłbym resztę życia poświęcić tylko na jeżdżenie po całym świecie, i jeszcze by mi za to płacili.

Finansowo byłoby to bardziej opłacalne niż pisanie?

Ja już na to nie patrzę. Przychodzi taki moment w życiu, w którym czas staje się największą wartością. Pieniędzy nawet nie ma kiedy wydawać.

Jak zaproszenia do Pana docierają, bo przebić się przez Państwa automatyczną sekretarkę prawie nie sposób?

Najwięcej przychodzi listownie. Z zagranicy dużo więcej niż z Polski.

Kto płaci za te konferencje? Uczestnicy?

Odwrotnie, to uczestnikom się płaci. Sponsorzy pokrywają podróż, hotel, wyżywienie. A dyskusji na świecie jest nieskończona liczba.

Ma Pan swojego agenta, który doradza, co wybierać spośród propozycji?

Sam wybieram, zresztą na ogół odmawiam. Bo na taką konferencję nie wystarczy pojechać, trzeba się jeszcze przygotować, coś powiedzieć. A to wszystko bardzo przeszkadza w pisaniu. Jadę tylko na wyjątkowo ważne spotkania, jak to zorganizowane przez Salmana Rushdiego, który jest teraz przewodniczącym amerykańskiego PEN Clubu i zorganizował zjazd pisarzy świata. Przyjechało nas 120 osób i była to jedyna okazja, żeby poznać tych ludzi. Potrzeba ogromnego aparatu i dużych pieniędzy, żeby ściągnąć tak wielu twórców ze wszystkich kontynentów.

Często jest tak, że gdzieś mnie przez wiele lat zapraszają, więc w końcu muszę tam choć raz pojechać.

„Oszukuję, kłamię, robię wszystko, co jest możliwe, byle tylko nie naruszyło mojej zasadniczej działalności, którą muszę robić”. Panie Ryszardzie, jak Pan może?

To są mocne słowa, ale – paradoksalnie – argument, że muszę pisać, nie działa. Kiedy odpowiadam, że niestety nie mogę przyjechać na tę wielką konferencję, gdyż jestem w trakcie pisania książki, nie odnosi to żadnego skutku. Mówią: „Później pan sobie napisze”.

Wymyślam więc powalające historie: chorobę, wyjazd na koniec świata, niemożność pogodzenia terminów. Różne rzeczy muszę wymyślać.

Pamięta Pan kogoś, komu w końcu uległ?

Nie. W końcu dają sobie spokój. Choć w sumie jest to zjawisko pozytywne, że ludzie zastanawiają się tyle nad światem. Brakuje tylko przełożenia wiedzy, wynikającej z tych dyskusji, na praktykę. O światowej biedzie wiemy wszystko. Tylko nie umiemy jej praktycznie ograniczyć, pojawiają się bariery nie do przekroczenia, interesy nie do naruszenia.

Gdy już Pan jednak skorzysta z zaproszenia, to myśli sobie natychmiast: „Ryszard, co ty tu robisz, powinieneś siedzieć w domu i pisać”?

Tak, gdyż jest sprzeczność pomiędzy pisaniem a podróżowaniem. Pisanie wymaga koncentracji, wymaga bycia w jednym miejscu, skupienia się. A podróżowanie rozprasza. To jest paradoksalna sytuacja, bo reporter musi podróżować, a równocześnie nie powinien, żeby mógł pisać. Ja sam mam pewien przechył w stronę podróżowania. Za dużo jeździłem, a za mało książek z tego powstało. Teraz więc zacząłem ograniczać podróże, choć i tak mam ich za dużo. Ciężko jest się z tego wyplątać.

Wróćmy do lat 60. „-Cierpiałem, było mi smutno i czułem się rozżalony” – tak wspominał Pan okres, gdy ludzie nie kupowali Pana pierwszych książek. Wierzył Pan, że się to zmieni?

Ja to wiedziałem. Od początku traktowałem pisanie jako coś bardzo poważnego. Piszę niedużo, ale z wiarą, że ma to wartość dla mojego czytelnika. Liczyłem, że mogę z nim nawiązać kontakt partnerski. Bo czytanie jest formą dialogu.

Na początku tego dialogu jednak zabrakło.

To był dla mnie ogromny zawód. Koledzy mówili mi: „Napisz coś popularnego, o sporcie, o boksie”. Zawsze odrzucałem takie pokusy. Nigdy nie chałturzyłem, bo uważam, że tak dziennikarz się kończy.

Jak tłumaczył Pan sobie, że nie zauważono tych pierwszych książek?

Pamiętam z tych lat widok księgarni naprzeciw dawnej siedziby PAP-u, w Alejach Jerozolimskich w Warszawie. Po powrocie z kolejnego wyjazdu zobaczyłem, że leży w niej pełno moich książek z krajowymi reportażami „Busz po polsku”. Ogarnęło mnie przerażenie. Dzisiaj to dobry znak, gdy widzi się własną książkę na półkach księgarni. Lecz w tamtych czasach to był znak fatalny. Nie sprzedawała się. Pomyślałem, że trudno, poczekam, zobaczę, co będzie dalej. Późniejsze książki, te z końca lat 60. czy z lat 70., już były lepiej przyjmowane. Bo ja wierzę, że autor powinien być przy książce, kiedy ona się rodzi na rynku. Przy debiucie ważne są spotkania, promocja, obecność autora. A tej zabrakło, gdyż pracowałem wówczas w Afryce.

Później mówił Pan, że czytelnicy szybko kojarzą nazwisko dziennikarza z jego pracą. Ładnie mi szybko, Pan czekał na to dwadzieścia lat.

Życie jest ciułaniem. Dobre rzeczy odkładają się powoli. W agencjach prasowych czy gazetach jest mnóstwo nazwisk. Czytelnik nie od razu wyłapie te, o które mu chodzi. Lecz po jakimś czasie nasze nazwisko zaczyna mu się powtarzać. Jeżeli odpowiada mu jeden czy drugi nasz tekst, przy trzecim skojarzy i po niego sięgnie. To jednak powolny proces, trzeba mieć cierpliwość.

Mogło tak się stać, że Pana pisanie nie byłoby zauważane przez następne dwadzieścia lat?

Jeżeli w literaturze faktu książka nie sprzeda się przez pierwsze dwadzieścia lat, nie sprzeda się nigdy. Hans Magnus Enzensberger, pisarz, poeta i eseista, mój znakomity wydawca niemiecki, ma teorię, że jeżeli książka przetrwa dwadzieścia lat i wciąż są wydawcy, którzy chcą ją wydać, zostaje ona już w literaturze.

Powtarza Pan, że na początku praca w dziennikarstwie nie przynosi wielkich profitów. Na początku?

Dzisiejsza młodzież dziennikarska rozpada się na trzy kategorie. Nie można stosować wobec nich jednej zasady. Pierwszą kategorię stanowią ludzie, którzy przypadkowo przewijają się przez ten zawód. Idzie na dziennikarstwo, bo nie dostał się na prawo. Zostaje dziennikarzem, bo akurat dostał pracę w redakcji, ale potem odchodzi do bankowości czy na rzecznika prasowego koncernu. Jednym słowem: przypadkowy człowiek w zawodzie, choć studiował dziennikarstwo. Drugą kategorię tworzą dziennikarze-rzemieślnicy, tak zwani workers. Często są to ludzie sympatyczni, fachowi, ale jedynie wypełniają i poruszają tę wielką machinę współczesnych mediów. Wreszcie trzecia kategoria to elita: eseiści, publicyści, ci, którzy zabierają głos w ważnych sprawach, reporterzy. Dzięki nim dobre media są na tym poziomie, na jakim są. Te trzy kategorie mają inne kryteria kariery, na co innego się nastawiają. Masa ludzi, których spotykam na studiach dziennikarskich, nigdy nie będzie dziennikarzami.

Podobno jako dziennikarz PAP-u sam nigdy nie zadał Pan pytania na konferencji prasowej?

To prawda. Ja się krępuję, wstydzę się, nie mam odwagi. Na szczęście na konferencji jest się otoczonym przez ludzi niesłychanie chętnych i aktywnych. Mają zawsze sto pytań, odpowiadający jest w stanie odpowiedzieć na dziesięć. To po co zadawać sto pierwsze pytanie?

„Dziennikarz, który jest opryskliwy, zarozumiały, chamski, nigdy nie będzie dobrym dziennikarzem”. Tą opinią wyklucza Pan z zawodu kilku czołowych dziennikarzy młodszego pokolenia.

Może byłem nieprecyzyjny, myślałem o reporterach. Reporterzy to specjalny gatunek ludzi, a reportaż to specjalny gatunek dziennikarstwa. Jest najbardziej kolektywną formą pisania. Nie powstanie bez współpracy innych osób. Przede wszystkim naszych bohaterów, rozmówców. Jedynym znanym mi wyjątkiem był znakomity reporter Franciszek Gil. Pisał jeszcze w latach 40. i 50. po wojnie. Był introwertykiem. Nie kontaktował się z ludźmi. Ale nie z pychy, tylko dlatego, że nie umiał się odezwać. A pisał bardzo piękne reportaże, świetne, głębokie. Normalnie jednak reportaż w 99 procentach zależy od drugiego człowieka. Żeby się wkupić w łaski przyszłych naszych bohaterów, pozyskać ich zaufanie, sam reporter musi być ludzkim człowiekiem. Dlatego wszelki typ podboju, zrozumiały i naturalny w innych gatunkach dziennikarstwa, w reportażu nie zafunkcjonuje.

Wyobraźmy sobie, że dopiero dziś zostaje Pan dziennikarzem. Pracowałby Pan tą swoją metodą: obserwując, opisując � nie rozpychając się w Sejmie? Chyba nieuniknioną cechą dziennikarstwa jest jego inwazyjność?

Są dziedziny, w których ten typ osobowości i ten rodzaj charakteru jest niezwykle potrzebny, a nawet konieczny. Natomiast w reportażu ważny jest kolektyw ludzki.

Dziwi się Pan jednak polskim dziennikarzom, gdy odmawiając wywiadu, słyszy: „Trudno, dziękuję”. Podczas gdy ci na Zachodzie potrafią na Pana czekać pod hotelem lub spać przy recepcji, żeby wybłagać rozmowę, gdy pójdzie Pan na śniadanie.

Bo oni muszą przynieść materiał. To nie wynika nawet z ich cech charakteru, tylko z organizacji tamtych mediów. Muszą mieć materiał, co jest efektem ogromnej konkurencji na rynku.

W Polsce też jest ogromna konkurencja.

U nas nie ma żadnej konkurencji. Zresztą nawet w skali światowej w przypadku najważniejszych tematów media coraz mniej ze sobą konkurują. Jeśli premier Izraela przechodzi kryzys zdrowotny, to obojętne, czy otwieramy gazetę lub włączamy telewizor w Warszawie, czy też jesteśmy na innym kontynencie – wszędzie zobaczymy to samo. Unifikację tematów narzucają wielkie centra medialne.

Wpływa to na poziom dziennikarstwa w Polsce?

Problem poziomu naszego dziennikarstwa wynika nie z konkurencji, lecz z braku średniego pokolenia, które wraz ze zmianą ustroju wypadło z zawodu. Dziennikarstwo jest funkcją kultury, a ponieważ nastąpiła ogólna przemiana społeczna, musiało się też zmienić dziennikarstwo. Minie kilka lat, nim wyrośnie średnie pokolenie dziennikarzy i zostanie przywrócony normalny rytm zmiany pokoleniowej.

Polscy dziennikarze zmagają się z historią, dowiadują się, że ich koledzy współpracowali ze Służbą Bezpieczeństwa. Czy zła przeszłość automatycznie przekreśla dobre dziennikarstwo?

Niekoniecznie. W literaturze mamy wielu znakomitych pisarzy, którzy mieli takie bardzo niechlubne karty.

Gdy czytam, że jako dziecko musiał Pan zarabiać na buty lub jak trudno jest Panu napisać jedną stronę dziennie, gdy widzę Pański uśmiech i doświadczam prawdziwej skromności, to mnie Pan tym rozbraja. Tak jak żołnierza na jakiejś afrykańskiej granicy, przez którą nie chcą Pana przepuścić. Czy uśmiech to Pańska broń wobec karabinu żołnierza?

Ja po prostu taki jestem. Czy to pomaga, czy przeszkadza – zależy od okoliczności. Życie jest ciężkim zadaniem. Przeżyć życie, w dodatku pracując w takim zawodzie, jest trudno. Trzeba używać wszystkich dostępnych człowiekowi środków, żeby się udało. To nie wynika z kalkulacji, tylko raczej z pewnego instynktu, życiowego doświadczenia i intuicji.

„Będąc w Afryce, przez reporterską ciekawość próbowałem wszystkich możliwych narkotyków”. Nie chcę pytać o narkotyki, ale chciałbym o kobiety.

Kobiety w moim doświadczeniu reporterskim są bardziej wartościowym źródłem, są bardziej dojrzałe i bardziej realistyczne od mężczyzn. Powiedzmy, że jadę gdzieś, gdzie będą wybory. Mężczyźni są stronniczy, będą z pasją mówili mi o swoich kandydatach i przewidywaniach. Kobiety nigdy. Gdy mówią, że wygra ten a ten, on zawsze wygrywa. Stawiam kobiety wyżej niż mężczyzn. Są bliższe prawdy o życiu.

A konkretnie? Czy kobieta bywa odpoczynkiem reportera?

Domyślam się, o co panu chodzi. Rzeczywistość w podróży jest trudniejsza, niż się powszechnie myśli. O przyjemnościach czy rozrywkach w ogóle nie ma mowy. Człowiek raczej patrzy, gdzie tu jak najszybciej przyłożyć głowę do poduszki, żeby się wyspać. To nie jest tak jak w normalnym świecie, gdzie przychodzi moment czasu wolnego. W podróży jestem cały czas zajęty, spięty, ponieważ mam świadomość, że prawdopodobnie w tym miejscu już nigdy nie będę. Często zresztą nie ma gdzie spać, nie ma co jeść albo się po prostu choruje. Życie reportera podczas wyjazdu jest tak absorbujące, że jeżeli ktoś jest skupiony na tym, co robi i mu na tym naprawdę zależy, nie ma w ogóle takich problemów.

Mówi Pan czasem, że reporter samym sobą zaświadcza o prawdziwości tekstu. A co wtedy, gdy zdarzy mu się pomylić bądź przeinaczyć fakty?

Nie stwarzam fikcji. Gdybym umiał pisać fikcję, nie musiałbym uprawiać ciężkiego zawodu reportera. Literat może siedzieć w domu i pisać, ma komfortową sytuację. Ja nie potrafię nic sam wymyślać. Muszę jechać. Książki reporterskie często są traktowane niesprawiedliwie jako powieści. A taka książka, zanim powstanie, wymaga od autora ogromnego wysiłku, wyrzeczeń, ryzyka.

Co Pan czuje, gdy czytelnik znajduje błąd faktograficzny w Pańskim pisaniu?

Zanim się zasiądzie do pisania, każdy z nas odbywa ogromną lekturę. Nie jest tak, że ktoś, nic nie wiedząc o danym kraju, jedzie i pisze o nim reportaż.

A jeśli rzecz dotyczy prostego faktu, który jest łatwo sprawdzalny?

Nie rozumiem pytania.

Czytelniczka „Rzeczpospolitej” napisała o koncercie Louisa Armstronga w „Podróżach z Herodotem”, że pomylił się Pan, bo niektóre piosenki, których rzekomo słuchał w Afryce, powstały cztery i osiem lat później. Co Pan wtedy pomyślał?

Pomyślałem, że bardzo dobrze, iż to napisała. To są detale, których człowiek nie jest w stanie wszystkich sprawdzić.

Był Pan zły na siebie?

Niespecjalnie, raczej czułem, że to dobrze, iż ona to uściśliła. Mnie to wcale nie przeszkadza.

Będzie Pan prosił kolejnego wydawcę, żeby to usunął?

Gdy tekst został wydany, nie dam rady nic poprawić. Kolejne wersje będą takie same. Błędów robi się dużo. Za dużo. Moimi największymi sprzymierzeńcami są tłumacze. Są bardzo dokładni, więc często piszą: „Ryszard, to nie był pisarz francuski, tylko amerykański, ta bitwa nie odbyła się tutaj, tylko tam”.

Częściej poprawiają Pana tłumacze niż redaktorzy?

Dużo częściej, bo uważniej czytają. Redaktorzy jakoś specjalnie nie ingerują. Zresztą nie mam z błędami wielkich problemów, bo nigdy nie odnoszą się do meritum sprawy. Zwykle dotyczą jakiegoś drobiazgu, detalu.

Czy ten detal nie bywa jednak powodem, dla którego pytają Pana, czy jest pisarzem, czy uprawia dziennikarstwo?

Takie pytanie dzisiaj jest anachroniczne. Dawno stwierdzono, że żyjemy w epoce zmieszanych gatunków. Gdy mnie pytają, czym jest to, co piszę, odpowiadam, że piszę tekst. Problem wynika z naszej tradycji romantycznej, w której literatura jest dziełem natchnienia. Tymczasem choćby w literaturze latynoamerykańskiej prawie każdy pisarz jest lub był dziennikarzem, przykładem Gabriel Garcia Márquez. Jeżeli wziąć do ręki jakąkolwiek poważną gazetę latynoamerykańską, wszędzie widać autorów pracujących dla wielkich dzienników, a jednocześnie piszących świetne książki.

Po wojnie izraelsko-egipskiej w 1973 roku napisał Pan, że tylko dobrze poinformowany reporter jest w stanie zdać światu relację z tego, co się naprawdę dzieje podczas konfliktu. Dziś to niewykonalne. Żaden reporter nie jest w stanie opisać współczesnej wojny.

Musimy się starać jak najwierniej oddać obraz świata, choć nigdy w pełni go nie oddamy. Ale próbować jest naszym zadaniem.

Jak ma próbować amerykański dziennikarz, który jedzie z armią USA przypisany do oddziału, cenzurowany przez wojskowych?

Tylko niezależne działanie w terenie jest warunkiem jakiegokolwiek reportażu. Więcej, uważam, że reporter w ogóle powinien być sam, nie może jeździć w grupie, bo nawet drugi człowiek zmienia jego sposób odbioru świata.

Czy da się opisać wojnę z terroryzmem?

Nie, to sieć. Struktura szalenie trudno dająca się zbadać. Musimy się zgodzić z tym, że istnieje wiele spraw na świecie, których nie jesteśmy w stanie opisać.

Reporter staje czasem przed ścianą?

Jest pewien próg, którego się już nie da przekroczyć. Na tym polega istota naszego życia i naszego świata, że zawiera obszary, do których ludzie dotąd nie dotarli. I nawet nie przyznają się do ich istnienia.

Gdy mówię: „Afryka”, a odpowiedź Pana miałaby się zamknąć w dwóch obrazach, co by to było?

Afryki nie da się zamknąć w dwóch obrazach. Fenomenem świata jest jego bogactwo. Żyjąc w jednej kulturze czy środowisku, nie zdajemy sobie sprawy, jak ogromne, szalone jest zróżnicowanie świata.

Gdy ja myślę o Afryce, to widzę bosych ludzi o ciemnej skórze, matki z dziećmi na ręku i muchy włażące dzieciom do oczu. Czy to nie media są odpowiedzialne za ten mój stereotyp?

To nie jest tylko pana myślenie, to jest myślenie europocentryczne. Przez 500 lat panowaliśmy nad światem kulturowo, militarnie, handlowo i prawnie. Teraz to się kończy i Europejczykowi jest trudno przestawić się na myślenie, że nie jesteśmy już takim wyjątkiem na świecie, a tylko jedną z wielu kultur. Doświadczenie europejskie przeżywa w tej chwili moment wielkiego kryzysu, bo Europa, Unia Europejska jest tylko cząstką świata. A pod jej bokiem rodzą się nowe cywilizacje, szalenie dynamiczne, prężne i pracowite. I odporne, bo tego się nauczyły w odpowiedzi na różne przeszkody i niedogodności życia. Rosną w tej chwili nowe potęgi, świat się szalenie zmienia. I tylko my pozostajemy zawężeni do naszej małej, ciasnej perspektywy.

Byłem w szoku, gdy zobaczyłem na zdjęciach z Afryki drapacze chmur i załogi linii lotniczych. Czy Pan nie czuje się współodpowiedzialny za to, że nawet walcząc ze stereotypami, jakoś je jednak utrwala?

Pisząc, wszyscy utrwalamy jakieś stereotypy. Bo mają dwojaką naturę. Stereotyp ułatwia porządkowanie świata, ale z drugiej strony zamyka nasze myślenie w pewnych ramach. Dlatego zawsze starałem się pisać o szalenie ważnym odkryciu: drugi człowiek, niezależnie od tego, w jakiej kulturze żyje, w jakiej cywilizacji, jaką wyznaje religię, jakim mówi językiem – ma swoją godność. Nasze istnienie jako gatunku będzie możliwe, jeśli uznamy, uszanujemy godność drugiego człowieka. Wbrew pozorom nie jest to proste. Dwudziesty pierwszy wiek będzie wielokulturowy, będzie wiekiem rozbudzonych ambicji. Ludzkość nie przeżyje go, jeżeli nie nauczy się tej podstawowej prawdy: że drugi ma też prawo do życia i ma prawo do tego, by być uznanym.

Pańską pracę rozumiem raczej jako dawanie świadectwa o świecie niż chęć jego zmiany.

Traktuję swoje zajęcie jako pracę tłumacza z kultury na kulturę. Ponieważ zawsze uderzała mnie kompletna nieznajomość jednej kultury przez drugą.

Dopuszcza Pan pesymistyczną wizję? Możliwość, że się wszyscy pozabijamy?

Nie, nie. W człowieku jest niezwykle silny instynkt samozachowawczy. Proszę spojrzeć, na świecie jest sześć i pół miliarda ludzi i nie ma ani rządu centralnego, ani wspólnej elity, ani wspólnego języka, nawet nie ma wspólnych interesów. Jedyne, co nas łączy, to wola życia. Bo w pewnym momencie nawet najbardziej zażarte konflikty się wypalają. Charakterystyczne, że gdy rano w jakimś miasteczku toczy się mordercza walka, już po południu ludzie wychodzą na ulice i sprzątają potłuczone szyby, gruz, zmywają krew. Jest w człowieku jakiś odruch przywrócenia porządku, powrotu do normy.

Świat wielokrotnie był wystawiany na wielkie próby, ale zawsze była granica, na której się wszystko zatrzymywało. Po II wojnie światowej właściwie nie doszło do żadnego zbiorowego konfliktu, wszystko to są wojny lokalne, przewroty, wojny domowe. Gdy gdzieś wybucha wojna, jak na przykład ta na Bałkanach czy na Bliskim Wschodzie, zawsze budzą się siły, które nie dopuszczają, żeby się rozprzestrzeniła i rozlała na całą planetę. Ludzkość wytwarza antyciała, które izolują konflikt i zamykają go w sobie.

Ale 60 lat temu choroba ogarnęła prawie cały świat. Nie boi się Pan, że to się powtórzy?

W jakiejś skali oczywiście tak, ale nawet podczas II wojny światowej były ogromne obszary świata, w których żyło się w miarę normalnie. Ta przewaga normalności na świecie jest źródłem nadziei. Z mojego doświadczenia wynika, że będą się zdarzać momenty szaleństwa i grozy, ale świat jest w gruncie rzeczy bardzo pokojowy. Człowiek jest zajęty swoim codziennym życiem, wszędzie jednakowym. Tylko trudno o tym napisać newsa.

Ma Pan – jak mówi – jeszcze siedem książek do napisania, a półki księgarń już są pełne książek. Widzi Pan w Afryce ludzi, którzy umierają z braku wody, ale nie może im pomóc. Co Panu daje siłę?

Pewność, że trzeba pchać swój wóz życia naprzód. Nawet mając świadomość, że się nie da nic poprawić radykalnie, do końca. Ten wóz trzeba pchać, chociaż koła toną w piachu. Nasza droga się zaciera, ale nie mamy innej. Cofnąć się nie sposób. Są całe cywilizacje, które się zatrzymały i nie były już w stanie dogonić czołówki, bo świat za szybko parł naprzód. I drugi powód: ci, którzy starają się stać na uboczu albo nie wkładają wielkiego wysiłku w swoje istnienie, muszą przegrać. Ponieważ świat jest wspaniały, ale i bezwzględny. To połączenie wspaniałości z bezwzględnością jest chyba jego istotą.

A co z rozpaczą reportera?

Nie powinno się mieć takich nastrojów, ponieważ to jest sposób na nieistnienie. Jeśli wykonuje się swój zawód z pasji i z miłości, trzeba do końca życia zachować wierność jego wymogom i sensowi.

Na czym polega misja dziennikarza na początku dwudziestego pierwszego wieku?

Nasz zawód jest nietypowy. Nie polega wyłącznie na zarabianiu pieniędzy. Od początku zawierał element misji edukacyjnej, misji tłumaczenia. Gdy się zbada konflikty międzynarodowe czy wewnętrzne, okaże się, że zawsze zaczynają się one od zmiany języka. Język normalnej informacji zaczyna w takich sytuacjach nabierać słów wrogich, agresywnych. Zaczyna się posługiwać stereotypami. By przeanalizować konflikt na Bałkanach, nie trzeba wcale znać historii regionu. Wystarczy prześledzić prasę jugosłowiańską tamtego czasu. Najpierw z podręczników do literatury usuwa się nazwisko jakiegoś pisarza, bo był Serbem albo Chorwatem. Nagle pojawiają się obelgi i słowna agresja. Prawdziwa wojna zaczyna się potem.

Rozmawiał Andrzej Skworz

Książę Filip, hiszpański następca tronu, wręczając Ryszardowi Kapuścińskiemu prestiżową Nagrodę im. Księcia Asturii, powiedział, że jest on „jednym z cieszących się największym prestiżem dziennikarzy świata”. Kapuściński swoją drogę dziennikarską rozpoczął w redakcji „Sztandaru Młodych”. Później pracował m.in. w „Polityce”, „Kulturze” i był korespondentem zagranicznym Polskiej Agencji Prasowej w Ameryce Południowej, Azji i Afryce. Jego książki doczekały się 120 przekładów na całym świecie. Napisał m.in. „Busz po polsku”, „Czarne gwiazdy”, „Kirgiz schodzi z konia”, „Gdyby cała Afryka”, „Dlaczego zginął Karl von Spreti”, „Chrystus z karabinem na ramieniu”, „Jeszcze dzień życia”, „Wojna futbolowa”, „Cesarz”, „Szachinszach”, „Notes”, „Lapidaria”, „Imperium”, „Heban”, „Z Afryki”, „Lapidarium V”, „Podróże z Herodotem”. Otrzymał ponad 25 nagród i odznaczeń zarówno międzynarodowych, jak i polskich.